poniedziałek, 25 lipca 2011

Mediolan

Milano, Milano, Milano... Pierwsze skojarzenie? Shopping! Inter Mediolan! Tak... Więc jak to było w moim przypadku.

Na szczęście wycieczkę do stolicy mody udało się zorganizować wspólnie z operką z okolicy, Lindą. Zawsze to raźniej. Lepiej zgubić się we dwie. Jako że wydostanie się z mojej mieścinki i dostanie do cywilizacji zajmuje około godziny, sobota rozpoczęła się wczesnym rankiem. Drzemka w autobusie i już byłam w Weronie. Linda pojawiła się po chwili, nabyłyśmy bilet w automacie, których tu mają pod dostatkiem na szczęście (automat mówi po angielsku, pan/pani w kasie niekoniecznie, automat jest szybszy i zazwyczaj nie ma do niego kolejki dłuższej niż trzy osoby, a do kasy...). Pociąg typu regionale za całe 9,05 euro zawiózł nas z drobnym opóźnieniem 50 minut aż do gigantycznego dworca Milano Centrale. Gigantyczny to dobre słowo na jego określenie. Największy dworzec kolejowy, jaki w życiu widziałam.



Zgubić się na nim to żaden problem, co też uczyniłyśmy szukając w pierwszej kolejności pewnego przybytku, w drugiej miejsca, gdzie można kupić bilet. Obie operacje udało się przeprowadzić w około godzinę i na zwiedzanie miasta zostały nam... całe trzy godziny. Dobre i to.

Półgodzinny spacer do centrum i udało się troszkę obejrzeć. Pierwsze wrażenie nie jest jednak najlepsze. Miasto jest wielkie, niezbyt przyjemne. Wszystkie ulice strasznie szerokie, ludzi bardzo mało.

Po drodze znalazłyśmy wieżowiec Pirelli, najwyższy budynek w Mediolanie. Zbudowano go w miejscu pierwszej fabryki Pirelli.

Zupełnie niezamierzenie udało nam się skręcić w via Sant'Andrea, chyba najbardziej wypełnioną kosmicznymi sklepami uliczkę w Mediolanie. Nie byłoby w niej nic szczególnego, gdyby nie duże zagęszczenie Chanel, Hermesa, Kenzo, Armaniego, czy Jimmy'ego Choo. Powietrze aż pachnie tu luksusem. Szybko jednak przeliczyłam, że roczna praca au pair nie wystarczyłaby na parę butów, z któregoś z tych sklepów.



Niezrażone pomaszerowałyśmy więc dalej, aby natknąć się na Ferrari Store! Akurat prezentowano dwa cudeńka w zaułku obok. Szczerze mówiąc nie miałabym nic przeciwko krótkiej przejażdżce, ale niestety...


Na szczęście Piazza del Duomo, nas pierwszy cel, był już niedaleko i do tego zachwycający. Klimatem odrobinkę przypomina klasyczne włoskie miasteczka, jest tylko sporo większy. I także mocno zaludniony. Pierwsza w oczy rzuca się Katedra, którą jednak zwiedziłyśmy później.

Najpierw przespacerowałyśmy się wzdłuż Galerii Wiktora Emmanuela. To najstarsza w Mediolanie, niezwykle elegancka galeria handlowa. Zbudowana w dziewiętnastym wieku nosi imię ówczesnego króla Włoch. Pełna przepychu. Ale oprócz Prady czy Swarovskiego można znaleźć tu... McDonalda (z którego oczywiście skorzystałyśmy ze względu na niepohamowany głód coca coli. W miejscu, gdzie zatrzymałyśmy się wcześniej na lunch, cola kosztowała siedem euro... Aż tak rozrzutne nie jesteśmy). Taki ciekawy akcent.




Tuż obok stoi Katedra Il Duomo. Jest olbrzymia i piękna, wykończona ażurowymi zdobieniami, przez co miałam wrażenie, że brakuje jej dachu. Ale dach jest. Wjeżdża się na niego windą lub wchodzi schodami. Z powodu niedostatku czasu postanowiłyśmy szarpnąć się na droższą opcję i odrobinę luksusu, czyli windę. Okazało się, że w cenę wliczony jest mini pokaz w wykonaniu pana windowego, który zaczął udawać Johna Travoltę, rzucając przy tym uwodzicielskie spojrzenia. Czym prędzej opuściłyśmy "widownię" (spektakl był prywatny, ponieważ oprócz nas nie było w windzie innych turystów), nieco zmieszane. Po kilku głębszych wdechach ruszyłyśmy oglądać niezwykły dach i panoramę Mediolanu. Cudowne miejsce, pełne schodków, murków, rzeźb. Jakby osobny park na dachu świątyni. Na dół wróciłyśmy drugą windą, aby uniknąć bisu pana windowego.




Obejrzałyśmy też Katedrę w środku. Wydaje się jeszcze większa niż z zewnątrz. Przy każdym wejściu stoi kilku panów mundurowych, bardzo poważnych i sprawdzają, czy turyści są odpowiednio ubrani. Lindzie kazali zakryć ramiona, bo miała sukienkę na ramiączka. Jednej dziewczyny nie chcieli wpuścić ze względu na zbyt krótkie spodenki. Zazwyczaj na kościołach wiszą znaki przypominające o odpowiednim stroju, ale nie spotkała się jeszcze z takim ich egzekwowaniem.

Piękne witraże, Pan Biskup z piętnastego wieku w przeszklonej złotej trumnie (na szczęście starannie ubrany i w masce), skarbiec i trzeba było zwijać się do domu.



Ale oczywiście na tym atrakcje nie mogły się zakończyć. Zdążyłyśmy się jeszcze zgubić w metrze (mają trzy linie, a my akurat wsiadałyśmy na skrzyżowaniu), obejść pięć razy dworzec i okazało się, że nasz pociąg... odwołano. We Włoszech to nic dziwnego, ale bardzo skomplikowało sytuację, ponieważ Linda musiała zdążyć na ostatni autobus z Werony do Rivy, gdzie mieszka i następnym regionalnym pociągiem już by było za późno. Musiała więc zafundować sobie przyjemność podróży InterCity (19 euro, jedzie pół godziny krócej niż regionalny). Ja potułałam się godzinkę po sklepach, potem szczęśliwie wróciłam do domu. Na dobre zakończenie intensywnego dnia hości zabrali mnie jeszcze do restauracji na świeżym powietrzu. Na szczęście następnego dnia była niedziela i zdążyłam chwilę odsapnąć przed kolejnymi atrakcjami (czytaj: urodziny w rodzinie hosta, czyli rodzinka w komplecie z przydatkami). Ale o tym już innym razem.

Generalnie Mediolan warto odwiedzić. Nie polecam jednak spacerków po mieście, przynajmniej poza głównymi atrakcjami. Poruszanie się za pomocą komunikacji publicznej jest szybsze i wygodniejsze. Jeśli tylko uważnie czyta się tabliczki, rozróżnia kolory i zerknie czasem na mapkę... Ale kogo to obchodzi. ;) Warto odetchnąć powietrzem stolicy mody, poczuć międzykulturowy charakter miasta. No i oczywiście shopping, na który już nie starczyło nam czasu. Może następnym razem, gdy będę już sławna i bogata. ;)